
Autor: Stephenie MeyerTytuł: Intruz (The Host)Gatunek: Fantastyka, antyutopia/dystopiaRok wydania: 2008Wydawnictwo: DolnośląskieLiczba stron: 560
Przyszłość. Nasz świat opanował niewidzialny wróg. Najeźdźcy przejęli ludzkie ciała oraz umysły i wiodą w nich na pozór niezmienione życie. W ciele Melanie jednej z ostatnich dzikich istot ludzkich zostaje umieszczona dusza o imieniu Wagabunda. Wertuje ona myśli Melanie w poszukiwaniu śladów prowadzących do reszty rebeliantów. Tymczasem Melanie podsuwa jej coraz to nowe wspomnienia ukochanego mężczyzny, Jareda, który ukrywa się na pustyni. Wagabunda nie potrafi oddzielić swoich uczuć od pragnień ciała i zaczyna tęsknić za mężczyzną, którego miała pomóc schwytać. Wkrótce Wagabunda i Melanie stają się mimowolnymi sojuszniczkami i wyruszają na poszukiwanie człowieka, bez którego nie mogą żyć.
Stephenie Meyer.
Dwa słowa, które są synonimami szumu w blogosferze. Imię i nazwisko, które gwarantują miejsce na liście bestsellerów. Mało jest takich, którzy nie słyszeli o sadze Zmierzch autorstwa tej pani, a ci, którzy ją znają, dzielą się albo na jej miłośników, albo zagorzałych przeciwników. Przyznam, że ja sama należałam do tej pierwszej grupy. Nie uważałam wprawdzie, żeby blady wampir ze świecącą klatą o staroświeckim imieniu był ideałem mężczyzny, ale owa seria była dla mnie całkiem przyjemna.
Do czasu, gdy przeczytałam Intruza.
Wagabundę - zwaną później Wandą - poznajemy w momencie zabiegu przeszczepienia jej do ciała Melanie. Właściwie już od tej chwili - najprawdopodobniej za sprawą wcześniej obejrzanego filmu - zaczęłam pałać do niej sympatią. Mimo tego, że była doświadczoną duszą, nasz świat różnił się od planet, które zamieszkiwała poprzednio, przez co pierwsze chwile spędzone na Ziemi mogły wyglądać nieco nieporadnie. Jednak sprawy komplikują się jeszcze bardziej, gdy odzywa się poprzednia właścicielka owego ciała. Muszę przyznać, że główna bohaterka - a raczej oba jej wcielenia - to jeden z wielu atutów tej powieści. Wewnętrzna walka i ironiczne oraz uszczypliwe rozmowy, jakie prowadzą ze sobą Wanda i Melanie, potrafią momentami rozbawić, a nawet wzruszyć, szczególnie, gdy ciało i dusza nawiązują ze sobą siostrzaną niemal więź.
Pozostałym bohaterom również niczego nie da się zarzucić. Mamy całą plejadę mężczyzn w rożnym wieku, i każdy z nich odgrywa ważną rolę w nowym życiu Wagabundy. Jest tu rodzina Melanie - jej brat Jamie, którego wręcz pokochałam i szalony geniusz, czyli wujek Jeb. Warto też wspomnieć o Walterze, sojuszniku Wandy, którego to pominięcia w filmie po prostu nie mogę przeboleć, oraz Doktorze. Miałam co do niego mieszane uczucia - z jednej strony rozumiałam jego ból i presję, jaka na nim ciążyła, z drugiej jakoś nie potrafiłam mu wybaczyć pewnego traumatycznego dla Wandy wydarzenia.
Najlepsze kąski jednak zostawiłam Wam na koniec. Jared i Ian. Ogień i woda. W pewnym stopniu ciało i dusza. Jeden z nich kocha Mel, drugi Wandę. A srebrzysta dusza aż do ostatecznej, najważniejszej decyzji nie potrafi pogodzić swoich uczuć z tym, co czuje Melanie...
Ja o wiele bardziej pokochałam Iana. Był taki czuły, opiekuńczy, ale potrafił też pokazać pazur. Idealnie uzupełniał się z Wandą. Poza tym, Jared należał do panny Stryder, więc i tak nie mogłabym do niego wzdychać...

Książka ta wyróżnia się na tle innych czytanych przeze mnie antyutopii/dystopii. Być może dlatego, że wizja przyszłości nie jest aż tak wiarygodna, nie jest to los, który sami sobie zgotowaliśmy. Co nie zmienia faktu, że jest to idea wielce oryginalna, śmiem nawet twierdzić, że nieco zatrważająca. Nie potrafiłam się jednoznacznie opowiedzieć za jedną ze stron - dusze same w sobie były opisywane jako uosobienie dobra, łagodności i niewinności, jednak to, co zgotował ludziom ich najazd na naszą planetę, wydawało mi się straszne. Walka z systemem nabrała przez to innego, głębszego wymiaru. Było to coś innego, niż dotąd, i ta odmiana przypadła mi do gustu. Dodatkowo, język powieści - niby prosty, ale przepełniony emocjami i z licznymi opisami.
Pragnę w tym miejscu zaznaczyć, że między filmem, a książkowym pierwowzorem jest ogromna przepaść. Jako film sam w sobie Intruz jest dobry, jednak w roli ekranizacji wypada kiepsko. Ciężko jest przekazać wydarzenia z sześciuset stronicowej powieści w ciągu dwóch godzin, jednak jakość znacznie na tym ucierpiała. Mam tu na myśli wspomniane wcześniej pominięcie kilku wątków, a także zupełne spłycenie relacji Wanda-Ian. Jest jednak dobra strona - pod wpływem sukcesu filmu Stephenie zabiera się za kontynuację. Jestem naprawdę ciekawa, co stworzy, tym bardziej po tak intrygującym zakończeniu.

Reasumując (kocham to słowo)... nie wierzę, że dopiero teraz zauważyłam tę książkę. Owszem, już za czasów mojej zmierzchowej fascynacji rzuciła mi się w oczy, ale odstraszył mnie fakt, iż jest to powieść Meyer dla dorosłych. Stwierdzenie w pewnym stopniu prawdziwe. Do Intruza trzeba dojrzeć, a potem pozwolić Waszemu spojrzeniu na kwestię życia i miłości ewoluować do zupełnie innego stopnia. Jeżeli ktoś jeszcze waha się, czy warto dać szansę autorce wampirzej sagi, niech odrzuci wszelkie wątpliwości na bok.
Ode mnie pełna, okrąglutka dziesiątka.
- - -
Muzyczny kącik...
czyli moje soundtracki do książek
Tutaj nie potrafię wyobrazić sobie innego utworu niż Radioactive Imagine Dragons. Swoisty hymn wszystkich antyutopii, ze świetną melodią i obłędnym refrenem, który zawsze przyprawia mnie o ciarki.
I'm waking up, I feel it in my bones
Enough to make my systems blow
Welcome to the new age, welcome to the new age
Welcome to the new age, to the new age
Whoa, whoa, I'm radioactive, radioactive
Whoa, whoa, I'm radioactive, radioactive
